Międzynarodowe Mistrzostwa Autostopowe organizowane są co roku z Sopotu, w wybrane miejsce w Europie. Nigdy wcześniej na tak długą i ryzykowną w pewnym sensie wyprawę nie wyruszałem. Jednakże było to moje jedno z wielu marzeń, aby autostopem zwiedzać państwa. I tu nadarzyła się okazja, z początkiem roku 2013 zaplanowano MMA Sopot - Budapeszt. Należało zarejestrować się na stronie internetowej (http://www.klubprzygody.pl/index.php?strona=poddzial&dzial=autostop), wpłacić 20 zł i nazwać swoją drużynę, przez całą drogę towarzyszyła mi Kasia. Nazwaliśmy swoją drużynę Węgrownicy, nie mogłem już doczekać się wyprawy. Wszyscy zapewniali abyśmy nie jechali, bo jest to bardzo ryzykowne i niebezpieczne. Fakt faktem może i tak jest, ale takiej przygody jaką przeżyłem dzięki tej wyprawie nikt mi nie odbierze.
Dzień przed mistrzostwami zacząłem się pakować, cel był taki - zobaczyć jak najwięcej za jak najmniejszą cenę. Cała podróż była moją pierwszą tego typu i takiej odległości, towarzyszył mi dreszczyk emocji i obawy, a to co się wydarzyło później nigdy nie zapomnę.
Spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy, które wydawały mi się niezbędne podczas tripa, podstawowe rzeczy takie jak karimata, śpiwór, namiot, dokumenty, paszport, kontakty do ambasad, rzeczy na zmianę, środki czystości, niezbędnik itp. Ogólnie zabrałem za dużo rzeczy, były takie, które praktycznie się nie przydały np. menażka. W Polsce zapowiadany był deszcz na najbliższe dni i chłodny wiatr, w związku z tym zabrałem kurtkę przeciwdeszczową i polar, bieliznę termoaktywną i grube skarpety.
Trasa początkowo była zaplanowana inaczej niż realistyczna, którą pokonaliśmy. Mieliśmy się trzymać dróg tranzytowych, gdzie jeździ więcej samochodów ciężarowych, natomiast momentami nie dało się trzymać wyznaczonej drogi. Z Sopotu do Budapesztu jechaliśmy dwa dni pokonując jednocześnie 1,051 km autostopem.
26.04.2013, start mistrzostw zaplanowany był w godzinach porannych, już w pociągu poznaliśmy dwie sympatyczne koleżanki z Warszawy, które przyjechały specjalnie na MMA, wysiedliśmy na stacji Sopot Kamienny Potok i skierowaliśmy się do miejsca zbiórki. Kiedy dotarliśmy, potwierdziliśmy swoją obecność i dostaliśmy mapy, kamizelki odblaskowe oraz numerek startowy. Teraz pozostało poczekać na wszystkich uczestników i ruszyć.
Kiedy już wszyscy przybyli, zostały ogłoszone nagrody za najlepszy kostium, następnie wszyscy przebiegli przez bramkę startową w rytmach Karina Stanka - Autostop. Wszyscy biegli w kierunku pociągu SKM, który miał wszystkich dowieźć na wylot z Gdańska w kierunku Łodzi, ogólnie nie można było korzystać z komunikacji miejskiej po za większymi miastami.
Podczas startu poznaliśmy już parę znajomych, którzy mieli nam początkowo towarzyszyć w podróży, jednak i tak dopiero spotkaliśmy się na mecie.
Stanęliśmy na przystanku przy Trakcie św. Wojciecha w Gdańsku w kierunku Łodzi droga nr 91. Staliśmy jakieś 10 min, kiedy zatrzymał się pierwszy kierowca. Miał nas podwieźć tylko do Pruszcza Gdańskiego, natomiast zawiózł nas aż do Tczewa na wyjazd w kierunku Łodzi. Następnie złapaliśmy kolejną osobówkę, która podwiozła nas do Gniewu. Kierując się cały czas drogą 91, poszliśmy do stacji benzynowej, w której dwie sprzedawczynie ugościły nas darmową herbatą. Jedna z nich zaproponowała mi, że mogę wejść na zaplecze i spróbować nadać jakiś komunikat na CB Radio, więc poszedłem i popróbowałem, jednak bez odzewu. Następnie złapaliśmy TIR-a, sympatyczny kierowca całą drogę opowiadał kawały, dowiózł nas do Warlubia na stację benzynową. Musieliśmy przejść przez wieś na wyjazd w stronę Łodzi, prawie dostaliśmy mandat, ponieważ drogówka stwierdziła, że idziemy prawym poboczem, a po lewej stronie jest chodnik, no ale jak mam łapać stopa po lewej stronie jak jadę w przeciwnym kierunku ? Spisali nas i dostaliśmy na szczęście tylko pouczenie.
Z Warlubia złapaliśmy osobówkę do Dolnej Grupy, gdzie stały inne drużyny. Nam się poszczęściło i złapaliśmy osobówkę prosto do Włocławka. Wjechaliśmy na autostradę A1, kierowca jechał dość szybko, dzięki czemu nadganialiśmy czas, powoli zaczęło się ściemniać. Autostrada skończyła się we Włocławku, zawiózł nas na wyjazd w stronę Łodzi na drodze E75, podziękowaliśmy za przegadaną podróż, wymianę poglądów i łapaliśmy dalej. Już było ciemno, ale złapaliśmy młodą parkę i psa, która jechała do Łodzi na imprezę. Jechali sportowym autem, najpierw drogą E75, a potem autostradą A1. Dowieźli nas na stacje benzynową BP w Łodzi przy ulicy Rzgowskiej. Po drugiej stronie stały dwie drużyny na przystanku próbując coś złapać. Lał deszcz, wszyscy byli przemoczeni, dochodziła już godzina 23:00. Wszyscy poszliśmy na BP, tam mogliśmy skorzystać z toalety, Pani dała nam herbaty na rozgrzewkę.
Po jakimś czasie do stacji wszedł facet około 40 lat i kobieta trochę młodsza od niego, przyjechali tico pod stacje na hod dogi. Ten Pan zapytał nas co my tu robimy. Było nas 6 osób, dwie dziewczyny i czterech chłopaków. Zaproponował nam pomoc z noclegiem, powiedział, że jak chcemy to możemy pojechać z nim, popytamy u księdza itp. Przez chwilę zwątpiliśmy no ale się zgodziliśmy. Ustaliliśmy, że pojadę ja, i koleżanka z przeciwnej drużyny, a reszta zostanie na stacji.
Najpierw pojechaliśmy do MOPS-u, facet powiedział, że tam powinniśmy znaleźć nocleg, co się okazało to nie był MOPS, ale jakiś przytułek dla psychicznie chorych. Byliśmy zdezorientowani, zbytnio nie ufaliśmy temu człowiekowi, który obwozi nas nocą po Łodzi.
Następnie zawiózł nas do zakrystii jednej z Łódzkich parafii, wyszedłem z auta aby zapytać siedzącego portiera w środku o nocleg. Kiedy wyszedłem z samochodu, auto ruszyło z koleżanką na tyłach. Serce podeszło mi do gardła, ale za jakieś 100 m samochód się zatrzymał. Facet cofnął i powiedział, że drugie wejście jest zamknięte i tam nikogo nie ma. Natomiast portier odmówił nam pomocy. Potem odwiózł nas na stacje BP, gdzie była reszta. Był to jedyny moment jaki pamiętam, gdzie na prawdę się bałem, mógłby równie dobrze koleżankę wywieźć, porwać lub cokolwiek.... Na szczęście okazał się uczciwym człowiekiem.
27.04.2013
Siedzieliśmy na stacji do około pierwszej w nocy, deszcz lał, mieliśmy tylko płaszcze przeciwdeszczowe. Przez cały czas do tej godziny graliśmy w karteczki naklejane na czoło. Kiedy nam się znudziło zaproponowałem Kasi abyśmy spróbowali coś złapać na tym przystanku, mimo tego, że prawie nikt nie jeździł oraz mimo okropnego deszczu. Wszyscy przekonywali nas, że nie warto, że na pewno za 30 min wrócimy na stację.
Poszliśmy na przystanek i zaczęliśmy łapać nieliczne auta jadące w kierunku Piotrkowa Trybunalskiego. Po 15 minutach zatrzymał się biały dostawczak, pasażer otworzył okno i powiedział, że jadą do Tych, jeżeli chcemy to możemy jechać z nimi, ale oni mają miejsce tylko na pace. Było po pierwszej w nocy, jeszcze nigdy nie jechałem na pace, zgodziliśmy się od razu. Na tyłach rozłożyliśmy karimaty i poszliśmy spać. Trochę było niewygodnie i co jakiś czas koleiny, ale była to jedna z wielu atrakcji w tej podróży.
Nad ranem kierowca otworzył boczne drzwi dostawczaka i nas obudził. Powiedział, że jesteśmy pod Tychami, byliśmy mu ogromnie wdzięczni, przewiózł nas prawie pod same Czechy.
Było wcześnie rano, wszyscy dopiero wyjeżdżali na drogi, z miejsca, gdzie nas wysadził złapaliśmy auto do Bielsko Białej, w której nasza podróż skończyła się przy wjeździe na drogę szybkiego ruchu S1. Tam złapaliśmy osobówkę, którą prowadziła kobieta, która wysadziła nas praktycznie na środku, na wysokości Skoczowa, przy zjeździe do zajazdu MrHamburger. Tam zjedliśmy zestaw hamburgera, byliśmy bardzo głodni, nie było drogo, a przy sobie nie mieliśmy zbyt dużo gotówki.
Z zajazdu szliśmy pieszo 7 km przez Skoczów do miejscowości Międzyświeć, gdzie dosłownie nic nie jeździło, ponieważ obok była droga szybkiego ruchu. Znaleźliśmy się w kropce, zrezygnowani szliśmy cały czas pieszo, po pewnym czasie zatrzymała się młoda kobieta w czerwonym aucie, która zaproponowała nam podwózkę do samej granicy Cieszyna. Mieliśmy ogromne szczęście, bo równie dobrze do Cieszyna mogliśmy iść na pieszo. W Polsce pogoda nadal nie spełniała naszych oczekiwań.
Przekroczyliśmy granicę w Cieszynie i weszliśmy już na teren Czeski, usiedliśmy przy jednym z supermarketów, przy czeskiej drodze 11 w stronę słowackiej Ziliny. Po odpoczynku zaczęliśmy łapać stopa, po czasie zatrzymał się samochód z dwoma chłopakami, powiedzieli, że jadą na Słowację, do Ziliny bo mają coś do załatwienia i mogą nas podwieźć, bez namysłu się zgodziliśmy. Podwieźli nas do miejsca, w którym już nie trudno było o transport do Budapesztu.
Na Słowacji pogoda była idealna, bardzo ciepło, bezwietrznie. Byłem ubrany w polar i kurtkę przeciwdeszczową, musiałem się tego pozbyć bo było za gorąco. W Zilinie wyłaniały się świetne widoki gór, wraz ze śniegiem na szczytach. Kolejne auto podwiozło nas do miejscowości Turany, gdzie musieliśmy trochę przejść zanim złapaliśmy kolejne auto. Na Słowacji czas zwolnił, chciało się podziwiać piękne widoki gór, oraz powygrzewać się w cieple słońca, natomiast musieliśmy być w miarę szybko na miejscu.
Kierowca, który podwiózł nas do miejscowości kolejnej - Ruzomberok, wyprowadził nas na prostą drogę, która prowadziła wprost do Budapesztu. Z tej miejscowości już nie było trudno złapać kolejne transporty. Po drodze mijałem wspaniałe Słowackie krajobrazy gór, lasów i rzek, kierowcy opowiadali o ich życiu, żartowali, pytali o nas.
W Ruzomberoku zabrały nas 4 zakonnice jadące rodzinnym Peugeotem. Najlepsze jest to, że wcześniej widzieliśmy jak one jadą. Wytłumaczyły nam, że odwiozły dwie zakonnice i przyjechały po nas. Kierowcą była najstarsza z nich, może około 65 lat zakonnica, nie dała nikomu dyktować jej jak ma jechać. Zakonnice miały niesamowite poczucie humoru, bardzo fajnie się z nimi jechało. Kiedy dowiozły nas do Banska Bystrica, nie dały mi wziąć mojego ciężkiego plecaka, jedna sama wyciągała je z bagażnika. Niesamowite kobiety.
Z Banskiej Bystricy złapaliśmy osobówkę do Zvolenia. Oczywiście po drodze spotykaliśmy wiele drużyn, które jechały praktycznie tą samą trasą. W Zvoleniu mieliśmy przestój, który pochłonął nam większość czasu. Parka wysadziła nas na drodze szybkiego R1 ruchu tuż przy zjeździe na drogę 66 w kierunku Zvolenia. Słońce zaczęło zachodzić, szliśmy poboczem około 2 km do centrum. Głodni poszliśmy kupić sobie coś w przydrożnym McDonaldzie. Jak wyszliśmy było już ciemno, na drodze nic nie jeździło, kompletna pustka. Kolejny raz znaleźliśmy się w kropce, byliśmy przemęczeni. Nie wiedząc weszliśmy na drogę szybkiego ruchu E77, tam spotkaliśmy dwie drużyny, które już od jakiegoś czasu męczyły się ze złapaniem. Stwierdziłem, że nie ma co się trudzić i rozbijemy namiot w krzakach pomiędzy dwiema autostradami. Było ciemno, ale rozbiliśmy namiot, rozłożyliśmy karimaty, śpiwory i poszliśmy spać, noc zapowiadała się na zimną, mimo gorącego dnia.
28.04.2013
Obudziliśmy się wcześnie rano, namiot był cały mokry, nie wiedzieliśmy o co chodzi. Kiedy otworzyłem poły namiotu okazało się, że krzaki są położone niżej, a niedaleko jest rzeka, natomiast namiot z nami w środku jest w centrum rosy. Szybko zwinęliśmy namiot, dodatkowe kilogramy przez wodę dało się odczuć. Nie wiedząc jakiego typu drogą idziemy kierowaliśmy się znakami w stronę miejscowości Sahy, które są jednocześnie granicą państwa z Węgrami. Podczas marszu poboczem drogi 66 zatrzymał się duży Jeep, facet natychmiast otworzył bagażnik i powiedział, że mamy szybko wrzucić plecaki i wsiadać. Okazało się, że jedzie do miasta Sahy, bardzo dobrze mówił po angielski, opowiadał, że był na wymianie studenckiej w Niemczech, dowiedzieliśmy się, że jest inżynierem, pokazywał nam swoje projekty jakie tworzy. Jego praca polegała na tworzeniu ogromnych silosów, zaopatrywanych w kompost, dzięki któremu jest wytwarzany prąd elektryczny. Mówił biegle po angielsku i przez telefon rozmawiał po niemiecku. Bardzo miło nam się z nim jechało, bardzo ciekawie opowiadał o swojej pracy, o studiach, a my o sobie, o MMA i podróżach. Tak dobrze mu się rozmawiało, ze stwierdził, że zawiezie nas pod samą stolicę Węgier. Wysadził nas na stacji benzynowej przed wjazdem do Budapesztu, od której rozciągał się ogromny korek do centrum miasta.
Większość kierowców dawała nam swoje wizytówki, telefony aby im wysłać smsa jak już będziemy na miejscu, oczywiście wszystkim wysłaliśmy i podziękowaliśmy jeszcze raz.
Na stacji benzynowej zabrała nas kobieta w średnim wieku, bardzo dobrze jej szło wciskanie się pomiędzy samochody w korku, dzięki czemu byliśmy szybciej w centrum. I takim sposobem przemierzyliśmy 1,051 km autostopem w jedną stronę.
Teraz czas na mapę Budapesztu i miejsca zbiórki. Popytaliśmy miejscowych jak dostać się do Romai Kamping, gdzie znajdowała się meta wyścigu i kemping. Znajdował się on na zachodniej części stolicy - Budzie. Dostaliśmy się tam najpierw tramwajem a potem metrem. Wchodząc na kemping już z daleka widać było napis meta. Przy okienku opłaciliśmy dwa noclegi, po 5 EUR każdy i weszliśmy. Na mecie byliśmy mniej więcej po środku wszystkich uczestników wyścigu.
Rozbiłem namiot i w końcu poszedłem wziąć upragniony prysznic. Dochodziła godzina 9 rano. Mieliśmy cały dzień czasu na zwiedzanie miasta.
Niebawem po naszym przybyciu na metę, nasi nowo poznani znajomi Gosia i Patryk dotarli również na metę. Umówiliśmy się, że razem pójdziemy zwiedzić stolicę Węgier. Jeszcze przed południem wyruszyliśmy w czwórkę na podbój miasta zupełnie go nie znając. Zaraz przy kempingu była stacja metra Romaifurdo, dzięki której zawsze mogliśmy dostać się do centrum. Nigdy nie kupowaliśmy biletów, jeździliśmy na gapę, bo szczerze mówiąc nie wiedzieliśmy gdzie kupić bilety.
Wysiedliśmy na stacji końcowej, wychodząc z tunelu rozciągał się widok na sławny parlament węgierski, znajdujący się na prawym brzegu Dunaju. Spacerowaliśmy bez mapy przed siebie, moim zdaniem jest to najlepszy sposób na zobaczenie jak największej części miasta praktycznie za darmo. Słońce grzało przez cały czas, pogoda była idealna, miasto tętni życiem. W Budapeszcie jest bardzo dużo ludzi, którzy przemieszczają się za pomocą roweru.
Powoli zaczęliśmy wspinać się na wzgórze zamkowe. Otoczone licznymi wąskimi uliczkami, kolorowymi kamienicami, które w blasku słońca dawały niesamowity efekt rozbieżności kolorów.
Powoli przed nami zaczęły wznosić się liczne schody prowadzące na wzgórze zamkowe. Dość długo wspinaliśmy się po schodach, ponieważ dwóch zapalonych fotografów amatorów nie odpuści sobie robienia zdjęć w takich warunkach. Wchodząc co raz wyżej, wyłaniała się panorama miasta z widokiem na prawą część Dunaju. Samo wzgórze zamkowe jest niesamowicie zachowane, znajdziecie tam zamek królewski, kościół Macieja pw. NMP, pomnik króla Stefana, liczne kamieniczki, ulicznych artystów, sklepy z pamiątkami, restauracje z widokiem na Pest oraz świetną panoramę całego miasta.
Jeżeli pójdziemy dalej, na południe wzgórza zamkowego, dojdziemy do siedziby prezydenta Węgier oraz do samego zamku królewskiego wraz z fontanną, a po drodze zobaczycie most łańcuchowy na Dunaju, który przepięknie wygląda w nocy oraz zabytkową kolejkę, którą można zjechać na dół.
Z wzgórza zamkowego dostrzegliśmy dość sporą górę, na której wznosił się pomnik kobiety. Co się później okazało jest to pomnik wolności na wzgórzu Gellerta, a za pomnikiem znajduje się cytadela, której niestety nie odwiedziliśmy. Po drodze oczywiście robiliśmy mnóstwo zdjęć, opadały nam powoli siły, gdy wspinaliśmy się na wzgórze. Z góry rozciągał się widok na wzgórze zamkowe, oraz na zielony most Wolności.
Zaczęło się już ściemniać. Po raz pierwszy ujrzeliśmy Budapeszt pod odsłoną zmierzchu. Miliony żarówek i lamp oświetlało miasto. Wracaliśmy tym samym lewym brzegiem Dunaju do naszego kempingu. Na miejscu czekała nas mała integracja, z winem Węgierskim przy ognisku ze śpiewem. Następny dzień miał być jeszcze ciekawszy.
29.04.2013
Następnego dnia, po długiej nocy zbliżał się koniec całej imprezy. Z rana zostały ogłoszeni zwycięzcy wyścigu oraz inne nagrody. Wszystkie upominki jak i nagroda główna były atrakcyjne. Po rozdaniu nagród, wszyscy uczestnicy, którzy dotarli na miejsce mieli okazję znaleźć się na historycznym zdjęciu grupowym. Tak zakończyła się cała impreza, jednak my poszliśmy za ciosem i zaplanowaliśmy wyjazd autostopem kolejnego dnia z Budapesztu nad największe jezioro w Europie - Balaton, znajdujące się na terenie Węgier. Zanim to nastąpiło, wykupiliśmy kolejny nocleg na kempingu i ruszyliśmy zobaczyć drugą część miasta - prawy Brzeg Dunaju - Pest.
Jadąc tym samym metrem, wysiedliśmy na tej samej stacji co dzień wcześniej. W międzyczasie poznaliśmy grupkę, która postanowiła również zostać jeszcze jedną noc w Budapeszcie, byli to Ania, Krzysiu, Janek, Radek, Mateusz. Taką grupką 8 osobową od teraz zaczęliśmy zwiedzać stolicę Węgier.
Szliśmy wzdłuż Dunaju, ponownie podziwiając budynek Parlamentu, aż doszliśmy do mostu Łańcuchowego, przez który przeszliśmy na drugą stronę rzeki. I takim sposobem znaleźliśmy się na deptaku prowadzącym do Bazyliki św. Stefana. Stojąc frontem do bazyliki, po prawej stronie znajduje się świetna lodziarnia, gdzie nie podają lodów w kulkach, natomiast formują je w kształcie róży, natomiast jeżeli chodzi o smak, to warto poczekać w długiej kolejce.
Po lewej stronie od bazyliki, jak wejdziemy w uliczkę, po prawej jej stronie znajduje się mała restauracja, tania ale bardzo dobra. Podają tam dania typowo węgierskie. Ja zamówiłem prawdziwy węgierski gulasz. Kuchnia Węgierska specjalizuje się w potrawach ostrych, które bardzo mi zasmakowały.
Po zjedzeniu, wróciliśmy na plac przed Bazyliką. Ja, Kasia i Patryk zdecydowaliśmy się wejść na wieżę widokową bazyliki, reszta została na schodach przed budynkiem. Na górę prowadziły kręte schody, kiedy weszliśmy już na ostatni etap, oczom ukazała się ogromna kopuła od środka. Wychodząc na zewnątrz, dzięki bezchmurnemu niebu mieliśmy niesamowity widok na całe miasto jak i na okolice. Kilka zdjęć, obeszliśmy kopułę dookoła i zeszliśmy na dół.
Następnym punktem był sklep, w którym kupiłem paprykę ostrą do domu. Ceny węgierskie niczym nie różnią się od polskich, powiedziałbym nawet, że jest taniej niż w Polsce. Pochodziliśmy trochę po sklepie i poszliśmy dalej. Przechodząc obok Węgierskiej Akademii Nauk podziwialiśmy zaparkowane w okolicy auta. Następnie przeszliśmy obok frontu parlamentu Węgierskiego i weszliśmy na złoty most w stronę Budy - lewego brzegu Dunaju. Most łączy nie tylko dwie strony rzeki, ale przez niego możemy również zejść na wyspę na rzece - Margitsziget. Jest to wyspa, na której znajduje się ogromny teren rekreacyjny dla wszystkich przebywających w Budapeszcie ludzi. Generalnie jest to olbrzymi park, w którym są specjalnie wydzielone ścieżki do uprawiania joggingu, jest boisko, uchodzi za miejsce spotkań, przyjaciół, studentów, ludzie tam wypoczywają na łonie natury, uprawiają liczne sporty, wychodzą ze zwierzętami, uprawiają jogę itp. Niesamowite miejsce w środku dużego miasta, w którym ludzie nie boją się organizować pikników i napawać się słońcem. Dla turystów również atrakcją jest rejs po Dunaju łodzią, która jest zbudowana z autobusu, coś w stylu amfibii, ponieważ widzieliśmy również jak porusza się na jezdni.
Kolejnym specjałem Węgrów, którego udało mi się zasmakować jest Langosz. Jest to ciasto w okrągłej formie, posypane serem i solą lub innymi dodatkami. Robi się go na bardzo głębokim oleju, jest tani ale smaczny, można się najeść jednym ze względu na jego wagę kaloryczną.
Dzień zaczął się kończyć, stwierdziliśmy, że wejdziemy jeszcze raz na wzgórze zamkowe aby podziwiać ostatni raz nocną panoramę miasta. Wchodząc na górę, na chwile się rozdzieliliśmy. Z góry usłyszeć można było rytmiczną salsę, stwierdziłem, że warto zobaczyć co tam się dzieje. Pytając się jednego Pana w wieku około 30 lat co się dzieje, powiedział mi, że co tydzień, wszyscy chętni mieszkańcy Budapesztu, którzy potrafią bądź nie potrafią, a chcą się nauczyć salsy przychodzą na wzgórze zamkowe i po prostu tańczą. Niesamowite jak ludzie potrafią wypełnić swój czas, wykorzystując uroki swojego miasta. Z tego placu, gdzie wszyscy tańczyli, starzy, młodzi, kobiety, mężczyźni rozciągał się piękny widok stolicy Węgier. W rytmach salsy przypatrywałem się temu widokowi jak zaczarowany.
Jeszcze kilka ujęć mostu Łańcuchowego i wracamy do kempingu. Plan na następny dzień jak na razie był taki, że wstajemy rano.
30.04.2013
Ostatni dzień w Budapeszcie nie zmieniał naszego pozytywnego nastawienia do podróży. Umówiliśmy się wszyscy, że pojedziemy na dworzec i dojedziemy do jakiejś miejscowości pociągiem aby wydostać się z miasta. Spakowaliśmy wszystkie rzeczy i pojechaliśmy.
Kolejna podróż zaczęła nabierać tempa, podróż pociągiem skończyliśmy w mieście Erd, są to przedmieście Budapesztu. Słońce grzało niesamowicie, zaczęliśmy znów jeździć palcem po mapie w odnajdywaniu drogi.
Kiedy w końcu wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy postanowiliśmy się rozdzielić. Jechaliśmy do tej pory tylko z Patrykiem i Gosią, a z resztą umówiliśmy się już na miejscu w Balatonfured - miejscowości turystycznej przy samym jeziorze Balaton.
Mieliśmy duży problem ze złapaniem jakiegokolwiek stopa. Dużą odległość przeszliśmy z Erd w stronę Szekesfehervar, po drodze weszliśmy do sklepu aby kupić wodę, daliśmy sprzedawcy polskiego grosza na szczęście. Po jakimś czasie złapaliśmy autostop do Szekesfehervar, zabrała nas kobieta z dwójką dzieci małym czerwonym samochodem, nie pamiętam marki. Kasia weszła pomiędzy dzieci, a ja siadłem z przodu. Węgrzy wstydzą mówić się po angielsku, natomiast, jeżeli naciska się na nich to całkiem nieźle im idzie i można fajnie sobie porozmawiać. Kiedy dotarliśmy do ciężko wymownej miejscowości próbowaliśmy dalej cokolwiek złapać. Mieliśmy znów szczęście, zatrzymało się młode małżeństwo samochodem kombi, mieliśmy miejsce na bagaże oraz na rozprostowanie nóg.
Rozmawialiśmy o wszystkim, opowiadali nam o kraju, o polityce, bardzo dobrze mówili po angielsku. Wnioskując z ich wypowiedzi, Węgrzy mają podobny stosunek do swojego kraju jak Polacy. Parka początkowo miała jechać do miejscowości po drugiej stronie jeziora, jednak stwierdzili, że mogą jechać w tą samą miejscowość co my jedziemy, zawieźli nas do samego centrum Balatonfured.
Było bardzo upalnie, nie mogłem się doczekać aby spróbować wejść do jeziora. Byliśmy pierwsi na miejscu i czekaliśmy na innych.
Przy jeziorze rozciągała się promenada z licznymi restauracjami, pubami, sklepami, hotelami, pensjonatami oraz z przystanią. Jezioro nie miało plaży, leżało się na zadbanej miękkiej trawie, a do wody można było wejść schodkami, ponieważ przy brzegu były kamienie. Ku mojemu zdziwieniu woda była bardzo mętna, nie było widać dna, wydawała się bardzo brudna, a wcześniej, jak byliśmy na pomoście przy żaglówkach wydawało mi się, że widziałem pływającego węża w jeziorze. Fakt ten i tak nie zrobił na mnie wrażenia i wszedłem do jeziora, trochę popływałem i wróciłem na trawę. Później okazało się, że faktycznie w tym jeziorze żyją węże, natomiast nie są one groźne dla człowieka.
Po jakimś czasie dojechała grupka znajomych, niestety Patryk i Gosia nie przyjechali w to samo miejsce, wylądowali zupełnie po drugiej stronie jeziora. Kiedy się już spotkaliśmy z resztą grupy okazało się, że grupa jest znacznie liczniejsza niż ta w Budapeszcie. Było około 20 osób razem z nami.
Zbliżała się noc, była świetna atmosfera, dużo pozytywnie wykręconych nowych znajomych. Kupiliśmy dwa wina w restauracji obok, również langosza, stargowałem cenę wina ze sprzedawczynią. Jak skończyło się wino poszliśmy poszukać więcej na promenadę, gdzie niemieccy kibice dopingowali swoim przed telewizorami Węgierskich restauracyjek.
Wróciliśmy do reszty, była już pełna noc, wszystkie restauracje były zamknięte. Mieliśmy nadzieję, że prześpimy się pod gołym niebem właśnie w tym miejscu, natomiast po jakimś czasie przyszedł ochroniarz, który nie potrafił żadnego języka oprócz swojego ojczystego. Szczerze mówiąc to trudno mu było wytłumaczyć językiem migowym, że chcielibyśmy tu zostać na noc i jutro sobie pójdziemy. Po długich negocjacjach powiedział coś po Węgiersku i wskazał nam miejsce, gdzie możemy przenocować. Co prawda było to po za terenem tego ładnie przystrzyżonego i miękkiego trawnika, ale w tej mieszance towarzyskiej nocleg wszędzie byłby udany.
01.05.2013
Wcześnie rano obudziły nas promienie słońca. Postanowiliśmy z Kasią wyjechać jak najszybciej na drogę prowadzącą do Polski. Pożegnaliśmy się i wyruszyliśmy w pierwszej kolejności aby znaleźć toaletę. Długo nie trzeba było szukać, ponieważ było tam mnóstwo restauracji. Następnie odwiedziliśmy pobliski sklep, kupiliśmy tam tanie jedzenie i zjedliśmy śniadanie przy ogrodowym stoliku na stacji benzynowej.
Niedaleko znajdował się supermarket, do którego postanowiłem się wybrać, aby kupić marker do wypisywania tabliczek.
Nikt nas nie chciał zabrać z miasta, nie było miejsca aby samochód się zatrzymał. Postanowiliśmy pójść na przystanek autobusowy i dostać się do miejscowości Veszprem, z której łatwiej byłoby nam złapać podwózkę.
Jazda autobusem była dość przyjemna, coś w stylu polskiego PKS-u, a widoki pól winogronowych oraz winnic był niesamowity. Autobus jechał jakieś 30 minut, po czym wysiedliśmy w Veszprem.
Z tej miejscowości od razu złapaliśmy stopa, który podwiózł nas na stacje autobusową do miejscowości Zirc, jechaliśmy drogą nr 82 w kierunku Gyor. Stacja autobusowa znajdywała się na wylocie miasta, jednak przejeżdżając przez miasto zauważyliśmy naszych znajomych. Ania i Mateusz od teraz mieli nam towarzyszyć w podróży.
Udało im się złapać autostop, namówili kierowcę aby nas też zabrał. Udało im się go namówić, od teraz jechaliśmy w czwórkę. Kierowca był dość dziwny, ale pozytywny. Mówił po angielsku zaciągając amerykańskim slangiem, palił cygaretki i słuchał schizującej muzyki, a na dodatek był bardzo podobny do Alana Garnera z filmu "Kac Vegas". Jechał dość szybko na krętej drodze. Podczas jazdy stwierdził, że pokaże nam zamek, po drodze zatrzymaliśmy się na zjeździe i podziwialiśmy zamek. Był to Cseszneki var, ruina zamku wkomponowała się w zielony pejzaż.
Podwiózł nas w okolice miejscowości Kisber, z tej natomiast zabrała nas wszystkich, blondynka jadąca dużym jeepem. Mieliśmy znów dużo miejsca, na początek chciała nas zawieźć do fortu w miejscowości Komarom, gdzie mieliśmy przenocować, trwał tam akurat jakiś koncert. Jednak postanowiła podwieźć nas do samego centrum miasta, była to już granica ze Słowacją.
Przy samym końcu tej podróży Pani zapytała czy jesteśmy głodni, oczywiście każdy z nas mając puste żołądki odpowiedział "oczywiście, że nie, coś tam jedliśmy". Po czym zawiozła nas pod restaurację, powiedziała, że to jest jej ulubiona, wyszliśmy z auta i wzięliśmy bagaże. Blondynka zawołała mnie do siebie i dała 5000 forintów, byłem zakłopotany, nie chciałem od niej żadnych pieniędzy, natomiast nalegała, powiedziała, że mamy się za to dobrze najeść. Bardzo dobrze mówiła po angielsku, pożegnała się z nami i pojechała. Kiedy samochód zniknął za rogiem, reszta podeszła do mnie, rozwinąłem papierek, po czym okazało się, że to jest 10000 forintów, przeliczając na PLN było to około 100 zł.
Zaczął padać deszcz, przyszła nawet burza. Zmęczeni podróżą najedliśmy się do syta, każdy z nas dostał wielki talerz jedzenia oraz po szklance piwa. Została z tego jeszcze reszta, za którą kupiliśmy w sklepie dwa wina i dwa piwa.
Na naszą niekorzyść burza szła w stronę Słowacji. Przekraczając mostem przez Dunaj, jednocześnie wchodząc pieszo na stronę Słowacką wymieniłem walutę w pobliskim kantorze. Deszcz przestał już padać, natomiast zbliżała się noc i nie mieliśmy gdzie przenocować. Na chwile rozdzieliliśmy się, sądząc że łatwiej będzie złapać autostop oddzielnie. Po zmroku złapaliśmy w czwórkę auto do miejscowości Nove Zamky. Tam, po kupieniu wcześniej wspomnianych trunków zaczęliśmy szukać miejsca do rozbicia namiotów. Kompletnie nie mieliśmy pojęcia gdzie możemy się rozbić, a każde kolejne miejsce to była melina lub miejsce w którym strach się rozbić.
Poszliśmy na stacje benzynową przy drodze 64 w stronę Nitry. Tam sprzedawca pozwolił nam przenocować na terenie stacji w śpiworach, pod warunkiem, że rano się szybko zbierzemy aby nie zobaczył nas jego przełożony. Spaliśmy za półką na oleje silnikowe w czwórkę, za poduszkę służył mi plecak, wyglądaliśmy jak bezdomni. Rano mogliśmy skorzystać z toalety ale szybko musieliśmy się zbierać.
02.05.2013
Następnego dnia powiedzmy po rannej toalecie już definitywnie się rozdzieliliśmy. Z Kasią złapaliśmy stopa do Nitry, gdzie miał się zacząć koszmar. Deszcz zaczął lat, burze nadchodziły z trzech stron. Kompletnie nie znając miasta ruszaliśmy w kierunku wjazdu na autostradę prowadzącą do Polski.
Przy wjeździe na autostradę R1 były pola, stacja elektroenergetyczna i pozostałości po bazie robotniczej. Mieliśmy wybór, albo próbować dalej łapać stopa przy stacji energetycznej na gołym polu, albo wyłączyć telefony i jak najszybciej biec do opuszczonej bazy.
Pioruny zaczęły huczeć jak spadające bomby, z trzech stron trzy burze, deszcz lał jak z cebra, byliśmy przemoczeni, było nam zimno, natomiast ze względów bezpieczeństwa musieliśmy schronić się w jednym z baraków pozostawionych w bazie. Było to miejsce gdzie był przechowywany sprzęt prawdopodobnie do budowy autostrady.
Po długim czasie, kiedy już przestało padać, poszliśmy na stację benzynową w mieście. Tam na stacji zapytaliśmy się o drogę, byliśmy cali mokrzy i brudni. Kątem oka zauważyłem polską rejestrację białego dostawczaka starszego typu tankującego paliwo. Zostawiłem na chwilę plecak na stacji i podbiegłem do kierowcy, nie można było zmarnować takiej szansy. Po oporach kierowca jednak ustąpił i zgodził się nas zabrać. Plecaki załadowaliśmy na pakę, a my wsiedliśmy do przodu.
Kierowca nie był zbyt rozmowny, podwiózł nas autostradą R1 następnie D1 do stacji benzynowej na tej drodze na wysokości miasta Trencin. Tam skorzystaliśmy z toalety oraz usiedliśmy na chwilę w restauracji, z której rozciągał się niesamowity widok na miasto Trencin i jego zamek.
Ta droga prowadziła prosto do Polski, byliśmy już blisko aby dotrzeć do domu. Przy wyjeździe zatrzymał się TIR na polskich rejestracjach, wesoły młody kierowca podwiózł nas do kolejnej stacji już w Polsce, gdzie po drodze załatwił nam następnego TIR-a przez CB Radio.
Oczy już mi same się zamykały ze zmęczenia, a głowa opadała. Przespałem się jakiś czas aby podładować naturalny akumulator. Po jakimś czasie kierowca powiedział "witajcie w Polsce". Zadowoleni z takiego przebiegu wydarzeń wysiedliśmy przy poboczu drogi szybkiego ruchu. Tam poznaliśmy parę górali w naszym wieku podróżującą samotnie na autostopem.
Potem udało nam się złapać transport do Bielsko-Białej, zaraz potem zabrała nas staruszka ok 80 lat do Częstochowy, uważnie patrzała na drogę, a samochód był wypełniony świętymi obrazkami i krucyfiksami. Dziwiłem się, że ta Pani nie bała się zabrać dwóch młodych osób, kiedy ona była sama.
W Częstochowie podziękowaliśmy i próbowaliśmy dalej, udało nam się złapać kierowcę wracającego z Czech z pracy. Co się okazało po drodze w czasie rozmowy, był on górnikiem pracującym za granicą. Był to bardzo skromny człowiek widać było, że nie leży na pieniądzach, natomiast ten kierowca starym samochodem przewiózł nas przez dużą część Polski, aż do skrzyżowania autostrady A2 z 91.
Po drodze pokazywał nam okolice i kopalnie, jechaliśmy pobocznymi drogami. Zapytał nas się również czy kiedykolwiek jedliśmy schabowego po cygańsku i czy jesteśmy głodni. Tradycyjnie powiedzieliśmy, że nie, natomiast kierowca postanowił zabrać nas na jego ulubione danie w ulubionej restauracji. Objedliśmy się do oporu, danie było bardzo pyszne oraz było nam bardzo głupio. Poszukaliśmy te dwa piwa z Węgier, które nam zostały w plecaku i w podzięce daliśmy mu je. Bardzo sympatyczny Pan około 50-tki, bardzo fajnie się z nim jechało i rozmawiało.
Znaleźliśmy się w fatalnej sytuacji, byliśmy przy drodze krajowej 91 w kierunku Tczewa na stacji benzynowej w miejscu pomiędzy wsią Emilia i Słowik, gdzie żadne auto nie jeździło, ponieważ zaraz obok była autostrada A1. Poszliśmy na stację, nie mieliśmy szans na złapanie stopa o tej porze, rozmawialiśmy ze sprzedawcami i przy okazji skorzystaliśmy z toalety. Po długim czasie na stacje wjechał TIR na Tczewskich rejestracjach. Szybko podbiegliśmy i prosiliśmy aby nas zabrał, początkowo się nie zgodził, ale chyba z żalu nas zabrał. Podwiózł nas do Świecia, byliśmy tak zmęczeni, że przez całą drogę oboje spaliśmy. Był to ogromny błąd jaki mogliśmy popełnić, natomiast zmęczenie wygrało i zasnęliśmy. Na szczęście kierowcy okazali się uczciwi i obudzili nas w Świeciu, gdzie mieli wyładunek. Z tej miejscowości to już rzut beretem do Tczewa, w mig złapaliśmy czerwonego VW Transportera, którego kierowca jechał do Gdańska. W Tczewie wysadził nas pod samym domem, kiedy weszliśmy, mój ojciec od razu wystawił nasze buty na balkon. Byliśmy bardzo zmęczeni ale też pełni wrażeń.
Cały wyścig jak i reszta podróży była jednym z najwspanialszych przeżyć w moim życiu, poznałem niesamowitych ludzi bez których czas mijałby nudno, poznałem jaki człowiek może być dla drugiego człowieka, że są jeszcze ludzie, którzy pomagają drugiemu w spełnianiu marzeń bezinteresownie. Od tego momentu będę jeździł jak najwięcej autostopem, kiedy tylko nadarzy mi się okazja, a Was drodzy czytelnicy zachęcam do przełamania stereotypu jaki chodzi o podróżach autostopem. Jeżeli będziecie mieli okazję pojechać na taką podróż to nie oglądajcie się, życie jest krótkie, próbujcie !
Koszt wyjazdu jaki wyszedł na jedną osobę na 7 dni to 300 zł ze wszystkim. Liczę tylko te pieniążki, które wydałem z własnej kieszeni. Wydaje mi się, że to nie jest duża kwota, znam niektórych, co za taką sumę zobaczyliby jeszcze więcej niż ja.
DO ZOBACZENIA NA TRASIE !
Fajna podróż.....
OdpowiedzUsuń