Kontakt:

Dawid Dobosz

dawiddo@poczta.onet.pl
+48 696111620

30.12.2017

Deszczowe Bergen

Prognoza pogody zapowiadała się w miarę dobrze, jak na dwudniowy wypad do Norwegii. Północno-zachodnia część kraju, a bardziej miasto położone u brzegu morza Północnego otoczone norweskimi fjordami, których szczyty pokryte są białym puchem charakteryzuje się jednym czynnikiem, który nie został sprawdzony dokładnie, mianowicie jest to miasto w którym opady deszczu w skali roku są największe - pada tutaj około 260 dni w roku. Ale zacznijmy od początku, przylot w porannych godzinach i lądowanie po ciemku na lotnisku Bergen Lufthavn dawał trochę do myślenia. Przy lądowaniu widać było duże płaty śnieg spadające na pas lądowiska. Przy ogromnej prędkości samolotu i zmiany pułapu ku ziemi, płaty śniegu wyglądały niczym światła przy przenoszeniu się w czasie.  Wychodząc z terminalu trzeba przemieścić się do oddalonego o 18 kilometrów Bergen. 




Była godzina 8:40, a tu nadal nie widać świtu. Można poświęcić trzy i pół godziny na samotny spacer i dotrzeć do celu, ale w tym przypadku przy małej śnieżycy autobus to najlepsze rozwiązanie. Transport (Tide Buss) to koszt kr 77,50 w jedną stronę, a kierowca zawiezie aż do samego centrum miasta, zaraz obok dworca kolejowego. W drodze do miasta w ciemności przebijały się wzgórza i doliny ze świerkami na zboczach. Patrząc w szybę autokaru nie można wypatrzeć szczytu gór. Kierowca mija zaśnieżone, kolorowe domy z drewna, przystanki autobusowe oraz ludzi idących do pracy. Dzień się powoli zaczyna, szary świt odsłania zakamarki budynków. Po pół godzinnej jeździe autokar zatrzymuje się i pora wysiadać. Ciężko jest wysiąść jak się nie wie gdzie się ma iść, a bliski świt zmienia śnieżycę na deszcz. Na terminalu głównym dworca autobusowego jest mapa miasta, teraz już wszystko wiadomo, jak dotrzeć do hostelu. 




Hostel Marken Guesthouse mieścił się w centrum miasta na Kong Oscats gate, aby dotrzeć do tego starego budynku zapewne z ciekawą historią trzeba minąć pobliski skwer z basenem wodnym, zapewne nie do kąpieli. Jedynymi istotami żywymi, które mogłyby się zdobyć na orzeźwienie i relaks w tym zbiorniku są różnego rodzaju ptaki, szczególnie mewy i kaczki. Pierwsze kroki w tymi mieście, powolny spacer, w końcu ułożenie sobie ulic i mapy w głowie doprowadzi do noclegowni. Dość spory budynek z wielkimi drzwiami wejściowymi, a w nim informacja, że należy wjechać windą na czwarte piętro. Winda to dobrze rozwiązanie, jeżeli jeszcze nie jechało się starą szwedzką XX wieczną windą. Niby nic, ale na deszczowy początek dnia to zawsze coś. 

W recepcji siedział młody mężczyzna, który stwierdził, że trzeba wrócić pomiędzy godziną 12, a 13, ponieważ łóżko jeszcze nie jest gotowe. Świetnie, to w pokoju 10 osobowym nie ma innych gotowych bądź nieużywanych łóżek? Nieważne, 5 godzin wystarczy aby się przejść po mieście. Pomimo nieprzemakalnych ubrań pierwszy dzień spaceru po zachodniej części miasta upłynął dość spokojnie, bez pośpiechu. Na ulicach nieliczni spacerowicze z psami przyglądali się krajobrazom górskich widoków. Z lewej strony zatoka i przyległe do niej zbocza wzniesień, a po drugiej stronie morze. 


© Fotografia Dawid Dobosz
Przechodząc kolorowymi uliczkami, przez park, którego pamięta jeszcze jesień można dojść do uniwersytetu. Ogromny gmach, który dodatkowo posiada parę wydziałów robi niemałe wrażenie. Nowoczesne budynki w połączniu ze starymi kolorowymi drewnianymi domami idą w parze. Ulice są czyste. Po powrocie i meldunku w hostelu ubrania nadają się do kilkugodzinowego schnięcia. Kurtka, buty, plecak, a w raz z nim cała jego zawartość potrzebuje ciepła grzejnika, jedynego grzejnika na cały 10cio osobowy pokój przy którym sześć osób suszy sobie ubrania. W takim razie chwila odpoczynku, po otwarciu oczu chwila to zaledwie trzy godziny, a ubrania nadal wilgotne. Szkoda czasu na leżenie na łóżku i przeglądanie ciągle tego samego na telefonie. Mimo wilgotnej kurtki trzeba przejść się po mieście, tym razem w drugą stronę, tę wschodnią. 


© Fotografia Dawid Dobosz


© Fotografia Dawid Dobosz

© Fotografia Dawid Dobosz

© Fotografia Dawid Dobosz

© Fotografia Dawid Dobosz


Deszczowy wieczór nie nakłaniał sporo osób do wyjścia z domu. W jednym z fast foodów przy głównej ulicy tylko cztery osoby konsumowały kalorycznego hamburgera w zestawie za kr 118, co w przeliczeniu na złotówki jest to około 59 zł. Na przeciwległej ulicy, w bardzo obleganej kawiarni, klienci mieli nieco szersze pole do popisu, przykładowo herbata za kr 36 (18zł) oraz kawałek ciasta czekoladowego za kr 45 (22,50zł). 

Z tej całej wilgotności drapało w gardle, kaszel dokuczał wszystkim w pokoju. Było to małe podziękowanie za chrapanie trzech osób, które spały po obu stronach, powinni otrzymać za tą symfonię Bursztynowego Słowika, jeden się zaklinał że nie chrapie, ale po zjedzeniu całej podwójnej paczki paluszków i po wypiciu czterech tanich sikaczy – na dobry sen - to można mu wybaczyć. Szkoda tylko, że ten sen nie był przyjemny dla innych.

Po nieprzespanej nocy nastał kolejny dzień, który pokazać miał góry Bergens fjellstrekninger, tak naprawdę to nie wiadomo co przyniesie kolejny dzień, kiedy się nie wie którędy droga. Lało tak jak przez ostatnie 24 godziny, przez noc ubrania zdążyły wyschnąć ale po krótkim marszu i tak były przemoknięte. Pomijając fakt, że płaszcz przeciwdeszczowy kupiony za kr 100 (50zł) podarł się po 5 minutach noszenia. Problemem nie był sam płaszcz jako materiał, ale albo głowa była za duża, albo kaptur płaszczu za mały. 


© Fotografia Dawid Dobosz

© Fotografia Dawid Dobosz
Dość mozolna wspinaczka slalomowymi miejskimi drogami poprowadziła za miasto, obok jeziora Svartediket. Między innymi z tego miejsca mieszkańcy Bergen piją wodę, zapewne po filtracji. Kierując się w stronę szczytu Urliken krajobraz górski zmienia się. W tle słychać lejące się strumienie topniejącego śniegu, a w oddali widać strumień wodospoadu. Im wyżej tym pogoda bardziej zmienna, mimo tego że szczyty nie są tutaj zbyt wysokie. Na parę chwil pogoda dała odsapnąć, przestało padać, lekkie przejaśnienie dało nacieszyć oko widokami śnieżnych wzniesień, na których wyrastały szczyty świerków. 


© Fotografia Dawid Dobosz

© Fotografia Dawid Dobosz

© Fotografia Dawid Dobosz

© Fotografia Dawid Dobosz

© Fotografia Dawid Dobosz


Dzień w Bergen kończył się o 15:18, a aktualnie była 14:00. Bez odpowiedniego wyposażenia oraz bez towarzysza nie ma sensu wchodzić na samą górę. Przemoknięte buty również chciały wracać. Poniesione fiasko tego dnia to wyzwanie na następny raz. Góra nie zdobyta, trzeba się nacieszyć nocnym spacerem po mieście, starymi uliczkami, portem oraz wzgórzem zamkowym. Można też coś zjeść, nie koniecznie w restauracji, ale w supermarkecie obsługa nałoży odpowiednią ilość ciepłego posiłku, niecałe dwie duże łyżki zapiekanki makaronowej z szynką i boczkiem za około kr 37. Chyba, że ma się ochotę na kanapki z krótkim terminem ważności, które są przecenione -50%, to też jest jakaś oszczędność.

© Fotografia Dawid Dobosz

© Fotografia Dawid Dobosz

© Fotografia Dawid Dobosz

© Fotografia Dawid Dobosz

© Fotografia Dawid Dobosz


Kolejny dzień minął, jutro powrót. Informacja o pobudce w godzinach wczesno porannych niezbyt ucieszyła sąsiadów z jednego pokoju. Tak to już jest w hostelach, nie masz wpływu na to, kto i o której wejdzie czy wyjdzie. Wychodząc z pokoju i zdaniu kluczyka można dojść do wniosku, że to całkiem przyjemne i czyste miejsce. Mimo zimnego pokoju i jednego grzejnika. Na dworze przestało padać, chmury przeszły w głąb kraju. W ciemnościach można było dostrzec skraje szczytów oraz ten szczyt, na którym się nie było. Kto chce może iść na łatwiznę wjeżdżając kolejką, ale tym traci widoki na szlaku.

Na przystanku czekali już inni pasażerowie. Szofer z napisem Bergen airport zatrzymał się w zatoczce, gdy drzwi się otworzyły wyłonił się mały człowiek z kierownicą większą niż on sam.

Na bardzo spokojnym lotnisku, tym samym z resztą co poprzednio przewijali się głównie pasażerowie ze sprzętem narciarskim. Lokalne linie lotnicze zapewne cieszą się popularnością. Przechodząc przez kontrolę widać było pusty terminal z otwartymi sklepikami, które ceny miały powalająco wysokie. Tak czy siak kawałka pizzy za 20 zł się nie odmówi, tym bardziej że zostały same monety, których kantor niechętnie przyjmuje, a jak już to o połowę wartości waluty.

Koleją rzeczy, a raczej wydarzeń było lądowanie na dobrze już znanym lotnisku w Gdańsku, tak minęła ta deszczowa podróż, początkowo z celem ujrzenia zorzy polarnej, a w końcu z efektem przemoknięcia do suchej nitki.


© Fotografia Dawid Dobosz



14.05.2014

Pizza, burki i wino czyli Słowenia w 3 dni

Pizza, burki i wino

                W poprzednim roku autostop zaskoczył nas mnóstwem nowych doświadczeń. W tym roku postanowiliśmy wybrać się w trzy osoby w ramach tej samej imprezy, czyli Międzynarodowych Mistrzostw Autostopowych. Samo postanowienie wyjazdu w trzy osoby postawiło nas w cięższej sytuacji od innych uczestników rajdu. Dwóch facetów i jedna kobieta raczej odstrasza kierowców niż zachęca ich do zabrania tylu osób. Sam rajd miał już siedemnastą edycję, w tym roku odbył się z polskiego Sopotu do Słoweńskiego Piranu, który mieścił się tuż przy przejrzystym Adriatyku.
Samo miasto, które praktycznie sami wybraliśmy w głosowaniu, wyróżnia się tym, iż jest typowo włoskim miasteczkiem o wąskich uliczkach oraz przepyszną włoską pizzą podawaną z oliwą z oliwek. Miejscowość leży tuż przy granicach ze słoneczną Italią jak i Chorwacją. Cały dostęp Słowenii do morza to około 25 km, dzięki czemu mieszkańcy tego państwa mogą się szczycić pięknymi zachodami słońca nad morzem.
01.05.2014
W przededniu wyjazdu pojechaliśmy już na miejsce startu, chcieliśmy się zintegrować z uczestnikami, którzy również postanowili wybrać się do Sopotu nieco wcześniej.
Pierwszy maja był dniem, w którym wszystko się zaczęło. Około 200 drużyn, ludzi z całej polski przyjechało nad polskie morze, aby wyruszyć stąd w podróż za jeden uśmiech. Około 7:30 rozpoczął się odbiór materiałów startowych, numerków, map itp. Z minuty na minutę przybywało co raz więcej zapisanych drużyn o różnych nazwach. Po odebraniu wszystkiego poszliśmy poleżeć sobie na trawie czekając na start.






Poranna pogoda zapowiadała się idealnie na podróż. Słoneczne promienie ogrzewały nasze twarze.




Po przemówieniu organizatorów i sponsorów oraz rozdaniu map dotyczących mety ruszyliśmy w drogę, była godzina 11:00.
Według wytycznych i regulaminu nie można było przemieszczać się środkami komunikacji miejskiej w miejscowościach mniejszych niż sto tysięcy osób. Tłum uczestników rozchodził się powoli po trójmieście szukając najlepszego miejsca, aby wydostać się z trójmiasta. My, tak jak połowa drużyn poszliśmy na SKM, którą dojechaliśmy do Gdańska Głównego, następnie wsiedliśmy w autobus, którym pojechaliśmy na drogę wyjazdową z Gdańska, czyli droga nr 91.
Nie byliśmy sprytniejsi od innych, obok nas na tym samym przystanku były jeszcze dwie drużyny, nas była trójka, a szanse minimalne. Jednak po chwili zatrzymał się transporter medyczny i wziął nas wszystkich aż za Pruszcz Gdański do miejscowości Łęgowo, następnie złapaliśmy transport do Kolnika. Tam już zostaliśmy tylko w trójkę. Ze względu na to, że to była pora majówkowa mieliśmy duży problem, ponieważ po krajowych drogach jeździła minimalna ilość aut, a jak już ktoś jechał, to był pełen.
Po godzinie zatrzymało się auto, a kierowca wraz z żoną i dzieckiem podwieźli nas za Tczew do Czarlina, gdzie mieliśmy drogę prosto na południe kraju.
Czarlin okazał się naszą udręką, z czasem zaczął wiać dość mocny, zimny wiatr, który zmusił nas do wygrzebania z bagażu cieplejszych rzeczy. Staliśmy tam, próbując złapać cokolwiek jakieś 3 godziny, po której zaczęły zbliżać się do nas plecaki z karimatami i namiotami. Z jednej strony się cieszyliśmy, bo okazało się, że nie jesteśmy ostatni, ale z drugiej strony teraz będzie nam ciężej cokolwiek złapać. Dwie drużyny dołączyły do nas i staliśmy tam razem jeszcze dwie godziny, co łącznie daje pięć godzin straty. Stwierdziliśmy, że i tak nic nie chcemy wygrać, bo przecież w podróży chodzi o zabawę, odkrywanie nowych miejsc i poznawanie ludzi, to trochę oszukamy i nadrobimy ten stracony czas.

Było około 18 godziny, staliśmy na przystanku, więc czekaliśmy na lokalnego przewoźnika, aby dostać się na dworzec w Tczewie. Dziewięcioro uczestników z wielkimi plecakami wypełnionymi po brzegi wgramoliło się do Transportera, gdzie również siedzieli ludzie.  
Będąc już na dworcu okazało się, że mamy pociąg do Bielsko-Białej dopiero około 22:40. I tak już straciliśmy sporo czasu, więc i tyle możemy poczekać, kupiliśmy bilety i poszliśmy coś zjeść. Po zamknięciu tczewskiej dworcowej kawiarni rozłożyliśmy się przy kasach.
Zawsze się zastanawiałem, jaki sens jest w tym, że nawet, jeżeli wieje silny wiatr, czy zimą pada śnieg to drzwi dworca są otwarte na oścież, te przesuwane jak i te wahadłowe. Przeciąg było czuć cały czas, a klimatyzacji nie ma.
Dochodził czas przyjazdu naszego pociągu, poszliśmy na peron, a następnie po przyjeździe zajęliśmy swoje miejsca. Była nas dziewiątka, sądzę, że nie tylko my mieliśmy taki problem z wydostaniem się z Pomorza. W czasie jazdy na sen wypiliśmy oczywiście skromne piwko, mieliśmy jechać około ośmiu godzin. Starałem się nie zasypiać, bo jeden facet na korytarzu ciągle zerkał nam do przedziału.
02.05.2014
                Dojechaliśmy do Bielsko-Białej, na miejscu odłączyliśmy się już od reszty drużyn i szliśmy własną drogą. Na wylocie z miasta kierowaliśmy się na Cieszyn, granicę polsko czeską. Po drodze jechaliśmy z panem, który opowiadał nam o swojej stadninie koni, a kiedy nas wysadzał, dał nam na drogę 50 zł. Następnie złapaliśmy panią w sportowym aucie, które miało bardzo mało miejsca. Ja siadłem z przodu, mój plecak nie mieścił się w aucie, a dwa kolejne ledwo weszły do bagażnika. Ale daliśmy radę, przed Cieszynem złapaliśmy jeszcze parkę, która jechała do samego Cieszyna pozwiedzać, więc podwieźli nas na samą granicę.



                Koszmar polski powoli się dla nas kończył. Mieliśmy troszeczkę czasu, aby się napić i coś zjeść. Stwierdziliśmy, że kierujemy się na Brno, przygotowując tabliczkę zaczepił nas kierowca TIRa, jak się okazało miał na imię Grzegorz. Więc w ten sposób Pan Grześ po krótkim namyśle i wątpliwościach zabrał nas w trójkę, ponieważ jechał w stronę Włoch.
                Początkowo miał nas zabrać na granicę z Austrią. Musieliśmy się chować za siedzeniami, bo co jakiś czas na drodze pojawiała się kontrola. Jednak bez większych problemów jechaliśmy dalej. Rozmowa się rozwinęła, poznaliśmy trochę kierowcę, a on nas. Dojeżdżając do Brna stwierdził, że jeżeli się uda przejechać granicę Austriacką bez mandatu to zawiezie nas za sam Wiedeń.


                Zbliżał się zmierzch, a my byliśmy ciągle w drodze i to we trójkę. Po dojechaniu do Wiednia, Pan Grześ stwierdził, że skoro on jedzie do Włoszech, to będzie nam łatwiej dostać się do Piranu przez Włoskie miasto Trieste. Co za tym idzie postanowił zabrać nas do samej Italii. Uśmiech z twarzy nam nie schodził, bo nie wierzyliśmy w to, że uda nam się autostopem w trójkę przemierzyć tyle kilometrów.

                Dojeżdżając do austriackiej miejscowości Graz deszcz obijał się o kabinę TIRa. Słońce już zaszło, a po drodze były dwie kontrole policyjne na autostradach, które my na szczęście minęliśmy. Dochodziła godzina pauzy, jaką kierowcy muszą sobie zrobić. Dziewięć godzin do następnej podróży. Kierowca zjechał na parking przy autostradzie, a my rozbiliśmy namiot w mało widocznym miejscu.

03.05.2014
                Obudziliśmy się o umówionej godzinie, otwierając namiot pokazał nam się piękny krajobraz przedsmaku austriackich Alp. Szybka poranna toaleta, zwinięcie namiotu i w drogę. Jeszcze na poczekaniu kierowca zrobił nam kawę. Zbliżając się do Włoch, Alpy coraz więcej odsłaniały nam swojego uroku. Liczne przezroczyste rzeczki, głazy oraz dominujące szczyty oplatały cały zasięg wzroku. Nie raz wyjeżdżając z tunelu odsłaniał się widok na miasteczka przy zboczu gór.



                Takim sposobem, dzięki Panu Grzesiowi dojechaliśmy do włoskiego miasta Udine. Tam pożegnaliśmy się i podziękowaliśmy za wspólną podróż. Nie mogliśmy napawać się widokami oraz nie mogliśmy uwierzyć w to, że już jesteśmy tak daleko. Na przydrożnej stacji po jakimś czasie udało nam się złapać parę, która jechała do Wenecji. Po wytycznych doświadczonego kierowcy TIRa, zawieźli nas na stację benzynową nieopodal miejscowości Palmanova.
                Przy wysiadaniu parka wręczyła nam pięć euro, abyśmy mieli okazję spróbować włoskiego cappuccino. Co prawda nie posmakowaliśmy, ale gest był miły. Mieliśmy teraz inny problem. Byliśmy na stacji, która znajdowała się przy pasie autostrady prowadzący do Wenecji, a my jechaliśmy w drugą stronę. Problem polegał na tym, że po drugiej stronie ulicy była następna stacja, a z niej kierunek w stronę Trieste. Nie mieliśmy jak przejść przez ruchliwą autostradę.
                Nieopodal stacji, na której się znajdowaliśmy był wiadukt, dzięki któremu moglibyśmy się wydostać. Niestety, na nasz nie fart, mimo tego, że szliśmy po trawie, metr za barierkami autostradowymi, podjechała policja. Kazano nam się cofnąć na wcześniej wspomnianą stację i iść na około do przejścia, które było oddalone o wiele kilometrów od nas.
                Posłuchaliśmy i zmierzaliśmy w tamtą stronę. Z daleka dolatywały odgłosy burzy, a niebo robiło się coraz ciemniejsze. Będąc jakiś kilometr, a może i dwa od stacji zaczęło padać. Szybko założyliśmy płaszcze przeciwdeszczowe i szliśmy dalej. Po dziesięciu minutach znaleźliśmy się w centrum burzy z gradem, w szczerym polu. Nie było się nawet gdzie schować.
                Gubiąc się po polnych drogach, w końcu poszliśmy na asfaltową, prowadzącą do nikąd. Przemoczeni i zdesperowani postanowiliśmy wejść do pierwszego lepszego domu i zapytać się o drogę. Otworzył nam Włoch, ale nie rozmawiał po angielsku. Przyniósł tablet i dzięki translatorowi udało nam się dogadać. Powiedział nam, że idziemy w złym kierunku, a do wjazdu na autostradę jest daleko. Pan w średnim wieku postanowił nam pomóc. Byliśmy przemoczeni i gdy podjechał swoim Lexusem w skórze pod dom, było nam aż głupio wsiadać. Od razu przypomniał nam się żubr na czarną godzinę, który odpoczywał sobie w plecaku. Podarowaliśmy mu go. Włoch zawiózł nas pod same bramki wjazdowe na autostradę.
                Po kilku minutach nieustającego deszczu, z naszej tabliczki już nic nie dało się rozczytać. Przy jezdni był komisariat policji, więc udaliśmy się tam po pomoc. Śmiać nam się chciało, kiedy podjechali ci sami panowie, którzy nas cofnęli z autostrady. Postanowiliśmy podjechać autobusem do miejscowości Cervignano del Friuli, a stamtąd pociągiem wybraliśmy się do Trieste. Po drodze mogliśmy już dostrzec zarysy Adriatyku.




                Kiedy dotarliśmy do Trieste, kupiliśmy bilet do słoweńskiej miejscowości Koper, z którego jeździły autobusy do naszej mety. Mieliśmy jeszcze godzinę czasu, wystarczająco, aby spróbować oryginalnej włoskiej pizzy. 

                Niedaleko dworca za rogiem znaleźliśmy małą pizzerię. Ceny przestępne, kupiliśmy pizzę średnio za sześć euro. Osobiście uważam, że te polskie pizze się nie umywają do tej jaką jadłem tam. Pizzerman, od momentu podania nam pizzy przyglądał nam, myślę że był ciekawy czy nam smakuje. Jeżeli chodzi o sosy, to zapomnijcie o jakichkolwiek, tam pizza tylko z oliwą z oliwek.



                Najedliśmy się do syta i zbliżała się godzina naszego autobusu do Kopru. W autobusie poznaliśmy znajomych, którzy też troszeczkę chcieli oszukać. Będąc już na miejscu, szybko ogarnęliśmy autobus do Luciji, bo tak się nazywała malutka miejscowość przy Piranie, gdzie była meta i nasz camping. Mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc poszliśmy do miejscowego Lidla po miejscowe wino, na które tak długo czekaliśmy. Sześć butelek wina wyszło mnie dwanaście euro, co daje dwa euro za butelkę.
                Będąc już na mecie zameldowaliśmy się i poszliśmy rozbić namiot. Oczywiście dojazd na metę trzeba było dobrze opić. Nie lada wyzwanie grupie trzyosobowej przyniósł ten stop. Wieczorem trzeciego dnia trwania imprezy dojechało jeszcze parę osób. Integracja odbywała się we wszystkich miejscach campingu, od toalet po plażę. Ja do namiotu wróciłem około czwartej rano.
04.05.2014
                Ostatnie pary docierały na metę, kiedy wyjrzałem przez namiot. Pierwsze promienie słońca Luciji oświetlały czerwone dachy domków. Zbliżał się koniec imprezy, wszyscy którzy dotarli zebrali się nad morzem, aby poznać zwycięzców. My zajęliśmy 93 miejsce na 108 drużyn, które dotarły, więc całkiem nieźle.




                Po wręczeniu nagród poszliśmy się dalej integrować z tymi, którym udało się przyjechać. Chciałem też zobaczyć w końcu Piran, włoskie miasteczko, o którym się naczytałem przed wyjazdem. Jeden członek naszej załogi – Krzysiu – postanowił zostać na campingu i się bawić dalej, ja i Kasia poszliśmy do miasteczka.




                Szliśmy promenadą patrząc na pływające rybki w Adriatyku, sama promenada prowadzi z Luciji do Piranu, a przy brzegu stoi mnóstwo jachtów i łódek. Oczywiście będąc na wakacjach trzeba zjeść lody, przy najbliższej budce zatrzymaliśmy się i kupiliśmy po dwie gałki, które kosztowały razem 2,50 Euro.




                Dzień robił się coraz cieplejszy, bezchmurne niebo idealnie wtapiało się w wodę morską. Dochodząc do Piranu zaczynały się domki z okiennicami wprost z Italii. Spotkaliśmy parkę z naszych mistrzostw, którzy również byli ciekawi uroku Piranu. Poszliśmy wszyscy razem pozwiedzać wąskie uliczki domów, w których sąsiad sąsiada może podglądać.







                Urokiem całego miejsca były typowe wpływy weneckie. Wchodząc na Tartini Plaza czyli coś w rodzaju placu głównego, trafiliśmy na rynek. Mogliśmy spróbować oliwek, serów oraz chałwy. Wszystko było bardzo pyszne. Wchodząc na wzniesienie przy ulicy Adamiceva wznosił się kościół z widokiem na całe miasto Piran oraz Adriatyk, a w oddali można było dostrzec Alpy. Widok był niesamowity.






                Mogliśmy wejść jeszcze wyżej, aby podziwiać panoramę miasta. Dawne mury obronne wznoszące się na najwyższym szczycie pokazały nam prawdziwe piękno Adriatyku i tej miejscowości. Posiedzieliśmy tam trochę, aby napawać się widokiem i słońcem, a następnie zeszliśmy do miasteczka. Wracając już innymi uliczkami chcieliśmy coś zjeść, szukaliśmy taniej pizzerii, chociaż osobiści liczyłem na tanie owoce morza. Po drodze natrafiliśmy na kościół, do którego wchodziło się przez dziedziniec. Tradycyjnie wpisaliśmy się do księgi gości i weszliśmy do kościoła, aby podziwiać freski rodem z Włoch.












                Wychodząc już z Piranu znalazł się nasz kompan przygody. Drużynowo w trójkę znaleźliśmy restaurację z widokiem na morze, gdzie pizza była w takiej samej cenie jak w Trieste.  Kelner kazał nam usiąść, bez względu na to czy będziemy coś zamawiać czy nie. Jeżeli się na nic nie zdecydujemy to on się nie obrazi. Po obejrzeniu menu postanowiliśmy znów się najeść pizzą. Zamówiłem troszeczkę inną niż w Trieste, ale równie smaczną polaną oliwą. Kelner ciągle dbał o wszystkich gości, chodząc i sprawdzając czy jest wszystko dobrze.
                Wracając do campingu podziwialiśmy zachód słońca nad Adriatykiem. W tle spokojnie bujały się maszty łodzi. Pomarańczowy zachód odprowadził nas do Luciji, w której cały czas trwała integracja. Następny dzień miał być ostatnim w tym uroczym miejscu.







05.04.2014
                Rano pożegnaliśmy się ze wszystkimi i ruszyliśmy w drogę powrotną, już bez pośpiechu. Kierunek Ljubljana, stolica Słowenii. Usiedliśmy się na trawie przy drodze i czekaliśmy aż się ktoś zatrzyma, nawet nie staraliśmy się, aby stamtąd wyjechać. Po chwili zatrzymał się samochód, który podwiózł nas przez Koper do miejscowości Postojna przed wjazd na autostradę. Tam spędziliśmy dobre pół godziny, kiedy zatrzymał się pan w średnim wieku. Zabrał nas do Mariboru, tam się pogubiliśmy i nie mogliśmy się z nikim dogadać. Było już ciemno, kiedy doszliśmy na jedną ze stacji benzynowych, na której jeden z kierowców postanowił nam pomóc.




                Zawiózł nas na odpowiednią stację, która była przy drodze na Wiedeń. Na zapas dał nam trzy kartony mleka i trzy konserwy. Na miejscu spotkaliśmy trzy drużyny, które również wracały tego samego dnia do polski. Mała integracja na stacji benzynowej i rozbiliśmy namiot.

06.04.2014
                Kolejny dzień rozpoczął się śniadaniem w formie ostatniej butelki wina, jaka nam została. Podzieliliśmy się z drużyną, która jeszcze nie złapała stopa powrotnego. Długo nie musieli czekać, zaraz za nimi nam udało się złapać kierowcę transportera jadącego do Wiednia.
                Kierowca sporo opowiadał nam o Austrii, powiedział, że to nie prawda, że w tym kraju jest zabroniony autostop, że ludzie nie chcą brać autostopowiczów itp. Dowiózł nas na stację benzynową przed samym Wiedniem.




                Ostatnia stacja benzynowa przed Wiedniem dała nam dużo czasu na relaks. Słońce ogrzewało twarz, a nam się nie chciało wyciągnąć nawet kciuka. Przez pięć godzin opalaliśmy się na trawie, z wyciągniętą flagą polski. Po pięciu godzinach złapaliśmy parkę z polski, która nas zawiozła na wylot z Wiednia. Tam poszliśmy do sklepu, aby kupić coś do jedzenia. Po powrocie na stację, na której wysiedliśmy zrobiliśmy sobie survivalową kolację. Podczas jedzenia zaczęła obok nas się kręcić jakaś dziwna kobieta. Niechętnie podchodząc i śmiejąc się pod nosem zaczęła coś do nas mówić po niemiecku. Po chwili okazało się, że jest Polką, dziwnie wyglądająca kobieta proponowała nam pomoc i nocleg u niej w domu. Ciągle nas namawiała, że możemy się u niej przespać, a o jedzenie nie mamy się martwić. Danusia zadzwoniła do swojego brata Józka czy mógłby nas podrzucić gdzieś dalej, jednak Józek olał siostrę i rzucił słuchawką. Kobieta powiedziała nam, że jak przyjedzie taki łysy facet z bródką dwa na dwa i z takim brzuchem to będzie to Józek i on nas podrzuci, a ona w tym czasie idzie załatwić sprawę i wróci za pół godziny.
 


                Stwierdziliśmy, że mamy pół godziny na ewakuację, udało nam się złapać, jak się okazało również Polaka na tej stacji, który tankował auto. Zabrał nas na kolejną stację benzynową o wiele większą od poprzedniej, z ogromnym parkingiem dla TIRów. Byliśmy teraz wśród swoich, co najmniej 50 TIRów na polskich rejestracjach. Przeszliśmy się po parkingu pytając każdego kierowcy o podwózkę, znaleźliśmy jednego Pana, który jechał do Krakowa, a wyruszał o piątej rano.
                Rozbiliśmy namiot, przespaliśmy się, mimo tego, że ciągle jeździła policja.
07.05.2014
Przed piątą rano czekaliśmy przy TIRze, aż kierowca wstanie. Śmiał się widząc nas czekających na niego. Zdążyliśmy jeszcze zjeść śniadanie, inaczej wczorajszą kolację, której nie zjedliśmy. Ten kierowca podwiózł nas do samego Krakowa.
W Krakowie poszliśmy na dworzec, aby sprawdzić, o której jest ewentualny powrót. Pociąg był po godzinie 17:00 więc mieliśmy cały dzień na zwiedzanie dawnej stolicy polski. Plecaki zostawiliśmy w przechowalni bagażu na dworcu, wcześniej się trochę wyczyściliśmy w łazience. Krótki spacer po Krakowie odświeżył dawne szkolne wycieczki i inne wspomnienia dotyczące tego miasta. Malownicze uliczki, Wawel zawsze robią na mnie wrażenie. Wracając na dworzec poszliśmy do baru mlecznego, ale niestety jedzenie było okropne.

Wsiedliśmy do pociągu i już byliśmy coraz bliżej końca przygody. Przez całą drogę mieliśmy przedział dla siebie.
W domu byłem następnego dnia około godziny 6 rano.

Chciałbym serdecznie podziękować wszystkim, którzy nam pomogli w tej wyprawie, jak i uczestnikom całej wyprawy, bez których cały wyjazd nie miałby sensu oraz mojej drużynie, która musiała wytrzymywać moje marudzenie podczas tripu.

Przejechaliśmy około 3340 km.

Do zobaczenia za rok !