Prognoza pogody zapowiadała się w miarę dobrze, jak na dwudniowy
wypad do Norwegii. Północno-zachodnia część kraju, a bardziej miasto położone u
brzegu morza Północnego otoczone norweskimi fjordami, których szczyty pokryte
są białym puchem charakteryzuje się jednym czynnikiem, który nie został
sprawdzony dokładnie, mianowicie jest to miasto w którym opady deszczu w skali
roku są największe - pada tutaj około 260 dni w roku. Ale zacznijmy od
początku, przylot w porannych godzinach i lądowanie po ciemku na lotnisku
Bergen Lufthavn dawał trochę do myślenia. Przy lądowaniu widać było duże płaty
śnieg spadające na pas lądowiska. Przy ogromnej prędkości samolotu i zmiany
pułapu ku ziemi, płaty śniegu wyglądały niczym światła przy przenoszeniu się w
czasie. Wychodząc z
terminalu trzeba przemieścić się do oddalonego o 18 kilometrów Bergen.
Była
godzina 8:40, a tu nadal nie widać świtu. Można poświęcić trzy i pół godziny na
samotny spacer i dotrzeć do celu, ale w tym przypadku przy małej śnieżycy
autobus to najlepsze rozwiązanie. Transport (Tide Buss) to koszt kr 77,50 w
jedną stronę, a kierowca zawiezie aż do samego centrum miasta, zaraz obok
dworca kolejowego. W drodze do miasta w ciemności
przebijały się wzgórza i doliny ze świerkami na zboczach. Patrząc w szybę
autokaru nie można wypatrzeć szczytu gór. Kierowca mija zaśnieżone,
kolorowe domy z drewna, przystanki autobusowe oraz ludzi idących do pracy. Dzień
się powoli zaczyna, szary świt odsłania zakamarki budynków. Po pół godzinnej
jeździe autokar zatrzymuje się i pora wysiadać. Ciężko jest wysiąść jak się nie wie
gdzie się ma iść, a bliski świt zmienia śnieżycę na deszcz. Na terminalu głównym
dworca autobusowego jest mapa miasta, teraz już wszystko wiadomo, jak dotrzeć
do hostelu.
Hostel Marken Guesthouse mieścił się w centrum miasta na Kong
Oscats gate, aby dotrzeć do tego starego budynku zapewne z ciekawą historią
trzeba minąć pobliski skwer z basenem wodnym, zapewne nie do kąpieli. Jedynymi
istotami żywymi, które mogłyby się zdobyć na orzeźwienie i relaks w tym zbiorniku
są różnego rodzaju ptaki, szczególnie mewy i kaczki. Pierwsze
kroki w tymi mieście, powolny spacer, w końcu ułożenie sobie ulic i mapy w
głowie doprowadzi do noclegowni. Dość spory budynek z wielkimi drzwiami
wejściowymi, a w nim informacja, że należy wjechać windą na czwarte piętro. Winda
to dobrze rozwiązanie, jeżeli jeszcze nie jechało się starą szwedzką XX wieczną
windą. Niby nic, ale na deszczowy początek dnia to zawsze coś.
W recepcji
siedział młody mężczyzna, który stwierdził, że trzeba wrócić pomiędzy godziną
12, a 13, ponieważ łóżko jeszcze nie jest gotowe. Świetnie, to w pokoju 10
osobowym nie ma innych gotowych bądź nieużywanych łóżek? Nieważne, 5 godzin
wystarczy aby się przejść po mieście. Pomimo nieprzemakalnych ubrań pierwszy
dzień spaceru po zachodniej części miasta upłynął dość spokojnie, bez pośpiechu.
Na ulicach nieliczni spacerowicze z psami przyglądali się krajobrazom górskich
widoków. Z lewej strony zatoka i przyległe do niej zbocza wzniesień, a po drugiej
stronie morze.
|
© Fotografia Dawid Dobosz |
Przechodząc kolorowymi uliczkami, przez park, którego pamięta
jeszcze jesień można dojść do uniwersytetu. Ogromny gmach, który dodatkowo
posiada parę wydziałów robi niemałe wrażenie. Nowoczesne budynki w połączniu ze
starymi kolorowymi drewnianymi domami idą w parze. Ulice są czyste. Po powrocie
i meldunku w hostelu ubrania nadają się do kilkugodzinowego schnięcia. Kurtka,
buty, plecak, a w raz z nim cała jego zawartość potrzebuje ciepła grzejnika,
jedynego grzejnika na cały 10cio osobowy pokój przy którym sześć osób suszy
sobie ubrania. W takim razie chwila odpoczynku, po otwarciu oczu chwila to zaledwie
trzy godziny, a ubrania nadal wilgotne. Szkoda czasu na leżenie na łóżku i przeglądanie
ciągle tego samego na telefonie. Mimo wilgotnej kurtki trzeba przejść się po
mieście, tym razem w drugą stronę, tę wschodnią.
|
© Fotografia Dawid Dobosz |
|
© Fotografia Dawid Dobosz |
|
© Fotografia Dawid Dobosz |
|
© Fotografia Dawid Dobosz |
|
© Fotografia Dawid Dobosz |
Deszczowy wieczór nie nakłaniał
sporo osób do wyjścia z domu. W jednym z fast foodów przy głównej ulicy tylko
cztery osoby konsumowały kalorycznego hamburgera w zestawie za kr 118, co w
przeliczeniu na złotówki jest to około 59 zł. Na przeciwległej ulicy, w bardzo
obleganej kawiarni, klienci mieli nieco szersze pole do popisu, przykładowo herbata
za kr 36 (18zł) oraz kawałek ciasta czekoladowego za kr 45 (22,50zł).
Z tej całej wilgotności drapało w gardle, kaszel dokuczał wszystkim
w pokoju. Było to małe podziękowanie za chrapanie trzech osób, które spały po
obu stronach, powinni otrzymać za tą symfonię Bursztynowego Słowika, jeden się
zaklinał że nie chrapie, ale po zjedzeniu całej podwójnej paczki paluszków i po
wypiciu czterech tanich sikaczy – na dobry sen - to można mu wybaczyć. Szkoda tylko,
że ten sen nie był przyjemny dla innych.
Po nieprzespanej nocy nastał kolejny dzień, który pokazać
miał góry Bergens fjellstrekninger, tak naprawdę to nie wiadomo co przyniesie
kolejny dzień, kiedy się nie wie którędy droga. Lało tak jak przez ostatnie 24
godziny, przez noc ubrania zdążyły wyschnąć ale po krótkim marszu i tak były
przemoknięte. Pomijając fakt, że płaszcz przeciwdeszczowy kupiony za kr 100
(50zł) podarł się po 5 minutach noszenia. Problemem nie był sam płaszcz jako
materiał, ale albo głowa była za duża, albo kaptur płaszczu za mały.
|
© Fotografia Dawid Dobosz |
|
© Fotografia Dawid Dobosz |
Dość
mozolna wspinaczka slalomowymi miejskimi drogami poprowadziła za miasto, obok jeziora Svartediket. Między innymi z tego miejsca mieszkańcy Bergen piją wodę,
zapewne po filtracji. Kierując się w stronę szczytu Urliken krajobraz górski
zmienia się. W tle słychać lejące się strumienie topniejącego śniegu, a w
oddali widać strumień wodospoadu. Im wyżej tym pogoda bardziej zmienna, mimo
tego że szczyty nie są tutaj zbyt wysokie. Na parę chwil pogoda dała odsapnąć,
przestało padać, lekkie przejaśnienie dało nacieszyć oko widokami śnieżnych
wzniesień, na których wyrastały szczyty świerków.
Dzień w Bergen kończył się o 15:18,
a aktualnie była 14:00. Bez odpowiedniego wyposażenia oraz bez towarzysza nie
ma sensu wchodzić na samą górę. Przemoknięte buty również chciały wracać.
Poniesione fiasko tego dnia to wyzwanie na następny raz. Góra nie zdobyta, trzeba się nacieszyć nocnym spacerem po mieście, starymi uliczkami, portem oraz
wzgórzem zamkowym. Można też coś zjeść, nie koniecznie w restauracji, ale w supermarkecie
obsługa nałoży odpowiednią ilość ciepłego posiłku, niecałe dwie duże łyżki
zapiekanki makaronowej z szynką i boczkiem za około kr 37. Chyba, że ma się
ochotę na kanapki z krótkim terminem ważności, które są przecenione -50%, to
też jest jakaś oszczędność.
Kolejny dzień minął, jutro powrót. Informacja o pobudce w godzinach
wczesno porannych niezbyt ucieszyła sąsiadów z jednego pokoju. Tak to już
jest w hostelach, nie masz wpływu na to, kto i o której wejdzie czy wyjdzie.
Wychodząc z pokoju i zdaniu kluczyka można dojść do wniosku, że to całkiem
przyjemne i czyste miejsce. Mimo zimnego pokoju i jednego grzejnika. Na dworze
przestało padać, chmury przeszły w głąb kraju. W ciemnościach można było
dostrzec skraje szczytów oraz ten szczyt, na którym się nie było. Kto chce może
iść na łatwiznę wjeżdżając kolejką, ale tym traci widoki na szlaku.
Na przystanku czekali już inni pasażerowie. Szofer z napisem
Bergen airport zatrzymał się w zatoczce, gdy drzwi się otworzyły wyłonił się
mały człowiek z kierownicą większą niż on sam.
Na bardzo spokojnym lotnisku, tym samym z resztą co poprzednio przewijali
się głównie pasażerowie ze sprzętem narciarskim. Lokalne linie lotnicze zapewne
cieszą się popularnością. Przechodząc przez kontrolę widać było pusty terminal
z otwartymi sklepikami, które ceny miały powalająco wysokie. Tak czy siak kawałka
pizzy za 20 zł się nie odmówi, tym bardziej że zostały same monety, których
kantor niechętnie przyjmuje, a jak już to o połowę wartości waluty.
Koleją rzeczy, a raczej wydarzeń było lądowanie na dobrze już
znanym lotnisku w Gdańsku, tak minęła ta deszczowa podróż, początkowo z celem ujrzenia
zorzy polarnej, a w końcu z efektem przemoknięcia do suchej nitki.
|
© Fotografia Dawid Dobosz |